Wyprawa rowerowa już od dłuższego czasu chodziła mi po głowie. Od kilku lat spędzaliśmy rodzinne wakacje na rowerach, ale nigdy nie odważyliśmy się na wyjazd z sakwami. Zawsze uważałam, że to jest survival dla 20 latków, którzy mają łydki ze stali, robią po 150 kilometrów dziennie, zdobywają przy okazji dwutysięczniki żywiąc się wyłącznie adrenaliną, zupkami w proszku i kaszkami bobovita.
Nie mamy z mężem łydek ze stali, lubimy dobrą kuchnię, nienawidzimy kaszek i czasem bolą nas kręgosłupy, bo w tym roku obchodziliśmy 50 urodziny. Impulsem było dla mnie spotkanie podczas zeszłorocznych wakacji dwóch Angielek, podróżujących z sakwami na zwykłych miejskich holendrach, wyposażonych w koszyki na zakupy, na których w czasie jazdy suszyły się malowniczo przypięte spinaczami skarpetki...Rozmowa z Angielkami utwierdziła mnie w przekonaniu, że damy radę, skoro te biedulki dały.
Co do trasy byliśmy właściwie zdecydowani od początku: jesteśmy frankofilami, znamy Francję bardzo dobrze od czasów kiedy jako studenci podróżowaliśmy po niej autostopem. Często tam wracamy. Wiemy, że campingi są w prawie każdej większej miejscowości, a te miejskie są tanie, ruch na drogach lokalnych niewielki i ścieżek rowerowych pod dostatkiem. Jednak decydującym elementem jest dla nas brak dwutysięczników na trasie.
W kwietniu zaczęłam intensywnie przeszukiwać wszystkie relacje z wypraw rowerowych, szukając dwóch najważniejszych dla nas informacji: jakie sakwy kupić i jak zorganizować żywienie dla naszej czteroosobowej grupy (ponieważ na wieść o naszych planach wakacyjnych dołączyła do nas córka z narzeczonym, czyli grupa 20+). Z sakwami było znacznie łatwiej niż z wyżywieniem, choć musieliśmy na nie długo czekać i przyszły dopiero na kilka dni przed wyjazdem.
Z wyżywieniem było znacznie gorzej. Jakoś ten temat jest pomijany w relacjach z innych wypraw. Mnóstwo informacji o średniej prędkości, kilometrażu, przebitych dętkach (mąż natychmiast zakupił pół sakwy części i narzędzi), ale o tym co się je niewiele (prócz informacji o kaszkach). Zorganizowaliśmy nawet naprędce spotkanie z naszym zaprzyjaźnionym sakwiarzem, który był właśnie tuż przed wyprawą do Rumunii. Wróciliśmy z kompletem przewodników po Rumunii i z wiedzą na temat żywienia: „każdy sam gotuje swoją kaszkę i dojada batonikiem". W końcu zdecydowaliśmy się zakupić żelazny zapas złożony z kilku kisielów, fixów do spaghetti, makaronu, konserw ze szprotkami, pumpernikla, jajek, pomidorów oraz serków kiri i improwizować na miejscu. Zastanawiałam się czy nie zabrać małej butelki oliwy, którą często wykorzystuję w kuchni, ale w końcu zrezygnowałam.
Mapy postanowiliśmy kupić na miejscu. Widzieliśmy co prawda, że istnieje możliwość zakupu przez internet mapy Michelin „Loire à vélo" czyli „Dolina Loary na rowerze", ale koszt 25€ plus jeszcze koszt dostawy nas zniechęciły. Uznaliśmy, że zupełnie wystarczą nam departamentalne samochodowe mapy Michelin po 4€.
Z wyżywieniem było znacznie gorzej. Jakoś ten temat jest pomijany w relacjach z innych wypraw. Mnóstwo informacji o średniej prędkości, kilometrażu, przebitych dętkach (mąż natychmiast zakupił pół sakwy części i narzędzi), ale o tym co się je niewiele (prócz informacji o kaszkach). Zorganizowaliśmy nawet naprędce spotkanie z naszym zaprzyjaźnionym sakwiarzem, który był właśnie tuż przed wyprawą do Rumunii. Wróciliśmy z kompletem przewodników po Rumunii i z wiedzą na temat żywienia: „każdy sam gotuje swoją kaszkę i dojada batonikiem". W końcu zdecydowaliśmy się zakupić żelazny zapas złożony z kilku kisielów, fixów do spaghetti, makaronu, konserw ze szprotkami, pumpernikla, jajek, pomidorów oraz serków kiri i improwizować na miejscu. Zastanawiałam się czy nie zabrać małej butelki oliwy, którą często wykorzystuję w kuchni, ale w końcu zrezygnowałam.
Mapy postanowiliśmy kupić na miejscu. Widzieliśmy co prawda, że istnieje możliwość zakupu przez internet mapy Michelin „Loire à vélo" czyli „Dolina Loary na rowerze", ale koszt 25€ plus jeszcze koszt dostawy nas zniechęciły. Uznaliśmy, że zupełnie wystarczą nam departamentalne samochodowe mapy Michelin po 4€.
Na dzień przed wyjazdem mój skrupulatny mąż wyczytał w instrukcji swojego samochodu, iż maksymalny ciężar jaki mogą udźwignąć jego samochodowe relingi to 75 kilo. Zważyliśmy wszystkie maksymalnie odchudzone rowery i bagażnik rowerowy przykręcany do relingów i wyszło nam o 10 kilo za dużo. Baliśmy się uszkodzenia relingów podczas drogi, więc podjęliśmy decyzję o rozkręceniu jednego roweru i spakowaniu go do samochodu. W tym momencie zaczęłam z „pewną taką nieśmiałością" myśleć o wczasach z jakimś biurem turystycznym, na które jedzie się tylko ze szczoteczką do zębów i bikini.
Wreszcie w piątek o 16:00 wyjechaliśmy z Krakowa. Na ostatniej polskiej stacji benzynowej dokupiłam kilka kaszek z nadzieją, że się nie przydadzą. O 22:00 byliśmy w Dreźnie i zdecydowaliśmy się spać na campingu, który znaleźliśmy dzięki smartfonowi i GPS. Był dość ukryty i koszmarnie drogi: 30€ za nas czwórkę bez auta, które już zostało przed szlabanem.
Wreszcie w piątek o 16:00 wyjechaliśmy z Krakowa. Na ostatniej polskiej stacji benzynowej dokupiłam kilka kaszek z nadzieją, że się nie przydadzą. O 22:00 byliśmy w Dreźnie i zdecydowaliśmy się spać na campingu, który znaleźliśmy dzięki smartfonowi i GPS. Był dość ukryty i koszmarnie drogi: 30€ za nas czwórkę bez auta, które już zostało przed szlabanem.
Rankiem w sobotę wyjechaliśmy z Drezna, przełamując w sobie ochotę rzucenia okiem na miasto i po bardzo dłużącej się podróży przerywanej poszukiwaniem mapy na stacjach benzynowych (coś chyba nie tak z tymi mapami rowerowymi?) późnym popołudniem dojechaliśmy do naszych znajomych Francuzów mieszkających w Bouzy-la-Forêt, którzy ugościli nas sobotnią kolacją i niedzielnym śniadaniem i u których zostawiliśmy samochód na dwa tygodnie.
Sologne – spokojny, dziki, lesisty i podmokły, tradycyjnie wiejski region. Ulubiony przez wędkarzy, wędrowców i myśliwych. Dziedzictwo francuskiej arystokracji i ich potomków.
W Sully jest akurat impreza „dożynkowa" w wersji francuskiej. Na starych samochodach i traktorach jadą reprezentanci okolicznych gmin, poprzebierani za postacie z różnych francuskich filmów. No i jak tu nie być frankofilem.
Potem zjeżdżamy w głąb lasów odbijając od ścieżki rowerowej i omijając Orlean, kierujemy się na piękny pieszy szlak turystyczny GR3. To wytyczony w 1947 roku, pierwszy ze słynnych GR czyli wielkich szlaków, które przecinają całą Europę. Sama francuska sieć liczy ich 180 tysięcy kilometrów(!). Po drodze grupa 20+ oddaje się swojej pasji czyli poszukiwaniu za pomocą odbiornika GPS skarbów z międzynarodowej gry Geocaching, czym doprowadza mojego męża do lekkiego rozstroju nerwowego, ponieważ zdecydowanie bardziej wolałby mocniej naciskać na pedały.
Przed wyjazdem, korzystając ze strony campingów miejskich camping-municipal.org przygotowałam nam listę tych, których ceny były dla nas zadawalające i właśnie jeden z nich w Sennely znajduje się na naszej trasie. Nie zawodzi nas, kosztuje 9€ za nas czworo i nie ma na nim prawie nikogo. Są za to czyste sanitariaty z gorącą wodą i jezioro w okolicy. Dzień kończy się niezłą burzą, podczas której testujemy szczelność naszych sakw zostawiając je na zewnątrz namiotu. I tak nie ma innego wyjścia, ze względu na jego rozmiary na zewnątrz mogły pozostać one albo my. Przy okazji zauważamy poważną stratę - zepsuł się licznik kilometrów Sigma, który służył mojemu mężowi przez ostatnich 12 lat, jedyny jaki mamy ze sobą (miał już swoje lata, fakt, ale czy musiał nam to zrobić w tej chwili?). Zrobiliśmy 40km.
![]() |
Wygodnego miejsca do pikniku nie udaje mam się znaleźć jeszcze długo. Na naszej trasie, która wciąż jeszcze wiedzie poza oficjalną ścieżką rowerową są same prywatne lasy. Często ogrodzone i zaopatrzone w stosowne tablice przy każdej drodze wjazdowej, informujące nie dość o tym, że lasy są prywatne, ale również o tym, że się w nich poluje (czyli strzela i zabija jak się coś dużego rusza w krzakach). Głód i coraz mniejsza wydajność zmuszają nas wreszcie do zjedzenia naszego déjeuner w rowie, pomiędzy szosą a szlabanem z tablicą informującą o prywatności tego rowu, lasu i zwierzyny.
Touraine – kraina historyczno-geograficzna leżąca w dorzeczu rzek Loary, Cher, Indre i Vienne. Zwana „ogrodem Francji", słynna z uprawy winogron, produkcji wina oraz kozich serów i czystego akcentu francuskiego.
Wtorek rozpoczynamy flakiem w kole męża. Całe szczęście, w końcu nie po to brał te pół sakwy narzędzi, żeby je tylko obwieźć bezużytecznie. Dzień nie zapowiada się na nadmiernie łatwy, ponieważ zaczął wiać mocny wiatr w twarz, a rozpędzając się wzdłuż Loary solidnie daje nam w kość. Wszyscy rowerzyści od rana do nocy pozdrawiają się wołając do siebie radosne „bonjour".
Z tym że sakwiarze wołają do siebie nawzajem bardziej entuzjastycznie, natomiast ci na szosówkach raczej są dość chłodni w stosunku do sakwiarzy (i vice versa). Ogólnie mamy wrażenie, że są to sami turyści zagraniczni (ponieważ Francuzi po zjedzeniu déjeuner czyli po godzinie 14:00 nie mówią już „bonjour", ale „bonsoir"). Ale i tak jest to niezwykle miłe, zwłaszcza ten entuzjazm jaki wzbudzają nasze sakwy.
Szczęście, że chciało mi się przed wyjazdem wydrukować mapkę z campingami miejskimi i spisać ich ceny.
Dzień obfituje we flaki w rowerze męża, druga dętka pęka, bo została nadmiernie napompowana (chyba by się przydał manometr) a potem w trzeciej, która była tą pierwszą tylko załataną, puszcza łatka. Przy trzecim flaku, przy zamku w Chaumons przestajemy już sekundować mężowi i udajemy się do pobliskiego cave czyli piwniczki, na degustację lokalnego wina z Turenii, bo nam już trochę te jego dętki spowszechniały.
W końcu robimy tylko 40 km, ale przez ten wiatr jesteśmy zmęczeni jak po 80ciu. Wieczorem dojeżdżamy do campingu w Ambois za 16€ za nas czworo. Pięknego. Z pralkami automatycznymi, stołami i ławkami w części dla sakwiarzy. Położonego na „złotej wyspie" na Loarze, o rzut beretem od centrum. Tak więc po rozbiciu się i kolacji wyciągamy lampy i jedziemy na kawę i geocasching pod zamek. Kesze oczywiście nawiązują do Leonarda da'Vinci, który spędził w Ambois ostatnie lata życia i jest tu pochowany.
W środę nadal wieje mordewind od Atlantyku. Postanawiamy odbić od Loary i przejechać w stronę doliny rzeki Cher. Od razu robi się mniej turystycznie i bardziej rolniczo, mniej wietrznie i okropnie gorąco. Jedziemy wśród ogromnych pól słoneczników, często po szutrowych ścieżkach, czasem słabo oznaczonych, wśród małych ferm i zameczków, o których nie wspominają przewodniki. Moja pewność na siodełku wzrosła na tyle, że robię zdjęcia w czasie jazdy, również do tyłu z pleców. Fotografowani tą metodą muszą mi tylko powiedzieć gdzie nakierować obiektyw.
Czwartek zaczynamy od objechania Langeais i jego pięknego zamku, w którym odbył się ślub Anny Bretońskiej, królowej Francji i ostatniej niezależnej księżnej Bretanii. Ponoć ma wspaniałe wyposażenie z XV wieku, ale my go sobie odpuszczamy, ponieważ chcemy dziś zobaczyć Villandry. Pod zamkiem mijamy charakterystyczną dużą rowerową grupę Amerykanów (mają trójkąty ostrzegawcze na siedzeniach z napisem backroads). Na stronie backroads.com można śledzić ich trasę. Śpią tylko w drogich zameczkach. Staram się nie wyobrażać sobie co jedzą.
Zjadając pyszny obiad złożony z urozmaiconej sałatki i boeuf Bourguignon rozmawiamy o tym, że w restauracjach francuskich jest ten niezwykle miły zwyczaj podawania do posiłku wody i chleba w nieograniczonych ilościach za darmo. Darmowa woda oczywiście kranowa, ale ona jest w całej Francji bardzo smaczna. Dopuszczalna maksymalna zawartość alkoholu we krwi kierowcy (także rowerowego) wynosi we Francji 0,5 promila co pozwala nam napić się nieco wina do obiadu.
Z Villandry ruszamy w kierunku kolejnego zamku w Azay-le-Rideau. Jedziemy wariantem ścieżki rowerowej, która prowadzi nas obok niewymienianych w przewodnikach zameczków, przez piękne lasy, pola słoneczników, winnice i zacienione alejki. Zwiedzamy zamek w Azay, który wygląda jak pudełeczko na biżuterię. Jest otoczony pięknym parkiem angielskim, a rosnące w nim ogromne cedry rzucają upragniony dzisiaj cień. Pod zamkiem oczywiście stoją stojaki na rowery, w kształcie odwróconego U, do których łatwo przypiąć rower z sakwami. Rowerów zaparkowanych jest bardzo dużo. Zostawione wraz z sakwami, a nawet kaskami. Chyba nikt nie kradnie... My też zostawiamy swoje.
Potem kontynuujemy jazdę w wieczornym słońcu znów ścieżką wzdłuż Loary. Mijamy małe, senne fermy i zamek w Ussé, zwany Zamkiem Śpiącej Królewny. Jego architektura stała się podobno inspiracją mieszkającego w nim pisarza Charles'a Perraulta do klasycznej adaptacji legendy. Około 21:00 dojeżdżamy karkołomnym zjazdem w dół do Chinon. Miasto i zamek, w którym w roku 1429 doszło do historycznego spotkania Joanny d'Arc i Karola VII jest niedaleko campingu i właściwie chętnie byśmy je zobaczyli wieczorem, ale wszyscy jesteśmy już bardzo zmęczeni i odpuszczamy. Smakując wieczorem wino Chinon widzimy jak na dłoni z naszych namiotów stojący na wysokim brzegu rzeki zamek. Nasz makaron z sosem w proszku w towarzystwie tego wina i tego widoku nabiera niebywale wysublimowanego smaku.
Andegawenia – urokliwa kraina historyczna w dorzeczu dolnej Loary. Region o doskonałych warunkach dla upraw kwiatów i owoców. Wzdłuż brzegu Loary i innych rzek w okolicy oraz w okolicy znajdują liczne zamki, kościoły i winnice, z których pochodzą różowe wina Anjou.
W piątek ruszamy z Chinon ścieżką rowerową. W Candes-St-Martin, jednym z „najpiękniejszych miasteczek Francji" (tytuł nadawany przez francuskie stowarzyszenie o tej samej nazwie) znów docieramy do Loary. To stary port stary port rybacki i żeglugi śródlądowej u zbiegu rzek Vienne i Loary, w którym znajduje się kolegiata świętego Marcina. Sam święty Marcin dokonał żywota w tym miasteczku w IV wieku, a jego ciało transportowane było rzeką do Tours.
Loara ogromnieje i towarzyszy nam cały czas z prawej strony. Niesłychane, jaka czysta i piękna jest ta rzeka, z zieleniejącymi wyspami i ruchomymi ławicami żółtego piasku. Pełno na niej ptaków, widzimy kormorany i czaple siwe. Czasem widać grupy kajakarzy pływających na canoe, ale mimo wspaniałej pogody nikt się nie kąpie, bo jest to zabronione. To jedna z ostatnich rzek Europy, która nie została uregulowana przez człowieka. Imponująca.
Mijamy niezwykle fotogeniczny zamek w Montsoreau, uwieczniony w powieści Aleksandra Dumas i 12 kilometrów przed Samur skręcamy na wariant ścieżki wiodący do XII wiecznego opactwa w Fontenvraud.
Loara ogromnieje i towarzyszy nam cały czas z prawej strony. Niesłychane, jaka czysta i piękna jest ta rzeka, z zieleniejącymi wyspami i ruchomymi ławicami żółtego piasku. Pełno na niej ptaków, widzimy kormorany i czaple siwe. Czasem widać grupy kajakarzy pływających na canoe, ale mimo wspaniałej pogody nikt się nie kąpie, bo jest to zabronione. To jedna z ostatnich rzek Europy, która nie została uregulowana przez człowieka. Imponująca.
Mijamy niezwykle fotogeniczny zamek w Montsoreau, uwieczniony w powieści Aleksandra Dumas i 12 kilometrów przed Samur skręcamy na wariant ścieżki wiodący do XII wiecznego opactwa w Fontenvraud.
Kupujemy sobie kawę i lody cytrynowe w kawiarni pod opactwem. Podają je nie na talerzach, ale na ardoise czyli dachówce z naturalnego łupku, którym w tym regionie kryte są dachy zamków i domów. Ardoise ma trwałość do 300 lat i nie porasta mchem, dlatego dachy tutejszych zamków wyglądają jakby wykonano je wczoraj. Ścieżka prowadzi nas dalej przez położone na niewielkich wzniesieniach winnice tutejszego wina Samur-Champiny, po czym w Souzay-Champigny niespodziewanie wjeżdża do tzw. jaskiń troglodytów. Już od dłuższego czasu mijaliśmy winne piwnice i współczesne domy położone w jaskiniach ukrytych w wysokich brzegach Loary, ale to, że ścieżka poprowadzi nas środkiem jaskiń jest dla nas zaskoczeniem i wielką frajdą (tak to jest, jak się nie ma porządnej mapy).
Jeszcze tylko musimy znaleźć nocleg w Samur, w którym nie ma campingu miejskiego. Kierujemy się na znaki samochodowe i dojeżdżamy do niedalekiego campingu choć z duszą na ramieniu, bo ilość gwiazdek (****) świadczy o cenie zaporowej. Nie mylimy się, życzą sobie 42€. Pod recepcją spotykamy wściekłą parę Włochów z sakwami i przyczepką, którzy pienią się na cenę nawet bardziej niż my. Na szczęście oni mają porządną mapę na której widać kolejny camping w Villebernier za 6 km, po drugiej stronie Loary. Jedziemy tam razem z nimi. Są stoły i ławki. Wieczorem jemy z Włochami kolację i rozmawiamy oczywiście o podróży. Alfredo jest sommelierem czyli zawodowym znawcą wina. Podczas dwumiesięcznej, rowerowej podróży z Lyonu na plaże Normandii nie tylko pedałuje, ale degustuje, więc częstuje nas Sauternes, słynnym słodkim winem powstającym w regionie Bordeaux.
Sobota jest dniem, w którym musimy podjąć decyzję czy zawracamy robiąc kółko po południowej lub północnej stronie Loary, czy też jedziemy dalej, do Atlantyku i wracamy pociągiem. Grupa 50, czyli mąż i ja planowaliśmy kółko, ze względu na koszt powrotu pociągiem oraz naszą niewiarę, że uda nam się tak daleko dojechać. Brak dobrej mapy również utrudnia nam podjęcie decyzji, tak naprawdę nie wiemy którędy ścieżka prowadzi, czy bardzo kluczy i jaki pozostał nam dystans. Ale grupa 20+ prze do przodu i marzy o dotarciu do Atlantyku. Dla obu grup myśl, żeby zawrócić rowery jest okropna.
Więc jedziemy dalej na zachód!
Więc jedziemy dalej na zachód!
Loara towarzysząca nam cały czas robi się tak szeroka, że mamy uczucie że jesteśmy nad morzem. Zmienia się też architektura, jest mniej zamków, pojawiają się domy z niebieskimi lub pistacjowymi okiennicami, nadrzeczne porty, marynistyczne nazwy restauracji.
Dojeżdżamy do małego promu, którym się trzeba samodzielnie przeprawić przez Authion – dopływ Loary, ciągnąc za żelazny łańcuch. Potem ścieżka prowadzi nas przez nieczynną już kopalnię ardoise w Trélazé, która w XVIII i XIX wieku produkowała setki ton łupku, a która zagospodarowana jest obecnie na park rekreacji.

W jej wyrobiskach mieszczą się zielone jeziorka eksplorowane przez nurków, na brzegach stoją stoły, siedziska i kosze na śmieci wyciosane w wielkich bryłach szaroczarnego łupku. Kontrast grafitowej skały i zielonej wody jest niezwykły. Wreszcie docieramy do starożytnej stolicy Andegaweni - Angers. Oznakowanie ścieżki jest tak dobrze zrobione, że bez jednego zatrzymania dojeżdżamy do centrum miasta.
W informacji turystycznej wreszcie udaje nam się kupić mapę „Loire à vélo", niemieckiego (!) wydawnictwa Huber. Część od Angers do Atlantyku kosztuje 2€ i jest naprawdę świetna. Wskazuje nie tylko campingi i lokalne atrakcje, ale różnicuje również rodzaj nawierzchni oraz stopień natężenia ruchu samochodowego na trasie. Na zwiedzanie warownego zamku z siedemnastoma wieżami o wysokości dochodzącej do 60 metrów jest trochę za późno, ale grupa 20+ wchodzi na chwilę zobaczyć słynne arrasy Apokalipsy Świętego Jana z 1367 roku (tu też za darmo).
W informacji turystycznej wreszcie udaje nam się kupić mapę „Loire à vélo", niemieckiego (!) wydawnictwa Huber. Część od Angers do Atlantyku kosztuje 2€ i jest naprawdę świetna. Wskazuje nie tylko campingi i lokalne atrakcje, ale różnicuje również rodzaj nawierzchni oraz stopień natężenia ruchu samochodowego na trasie. Na zwiedzanie warownego zamku z siedemnastoma wieżami o wysokości dochodzącej do 60 metrów jest trochę za późno, ale grupa 20+ wchodzi na chwilę zobaczyć słynne arrasy Apokalipsy Świętego Jana z 1367 roku (tu też za darmo).
Rano w niedzielę podziwiamy wspaniałe poranne mgły jakie unoszą się nad Maine, ale nie mamy zbyt wiele czasu na zachwyty, bo chcemy dziś dojechać do Nantes. Przejeżdżamy środkiem L'île de Chalonnes - 10 kilometrową wyspą na Loarze, niezwykle cichą i klimatyczną. Po drodze mijamy Lenin café (na plakacie Lenin w wciągniętej ręce trzyma kieliszek) oraz kurnik urządzony, jeśli mnie wzrok nie myli, w gotyckiej kaplicy. Dziś niedziela, więc déjeuner nad brzegami Loary jedzą całe rodziny, które przyjechały tu z trzydaniowymi posiłkami w turystycznych lodówkach, obrusami w kratkę, butelkami wina, a nawet miękkimi poduszkami pod siedzenia. Podczas déjeuner rozmawiamy z panem, który okazuje się osobą odpowiedzialną za lokalne ścieżki rowerowe, którego bardzo interesuje nasze zdanie na ten temat. Nie możemy mu niestety niczego skrytykować, bo nie mamy czego.
Po drodze mijamy dziś niesłychane ilości rowerzystów. Widać bardzo dużo starszych osób na szosówkach. Starszych to znaczy w okolicach 80tki. W okularach, kaskach i kolorowych koszulkach kolarskich, z daleka wyglądają na 20latków. Pędzą, głośno krzycząc do siebie i śmiejąc się. Porównanie z naszymi polskimi 80latkami szokujące. Ale zamiast smętnie dumać nad losem polskich seniorów zaczynam widzieć moją własną przyszłość w różowych kolorach. Kiwając ciągle wszystkim głową i wołając „Bonjour, bonjour" zastanawiam się jak bardzo zwyczaj serdecznego witania się z wszystkimi powoduje ze Francuzi są radośniejsi czy bardziej otwarci niż my.
Tak wiele osób życzyło nam w trakcie jazdy „Bon courage", nawet wychylając się z okien mijających nas samochodów lub zagrzewało w jeździe pod górę wołając: „Alle, alle!". Często zdarzało się nam, że mijany lokalny mieszkaniec, nie pytany, z własnej inicjatywy wskazywał nam w którą stronę pojechała czołówka naszej grupy, zanim goniący zdążyli się w ogóle zatrzymać i zauważyć, że się zgubili. Ciekawe, że po drodze do tej pory (co się utrzyma do końca podróży) spotkaliśmy jedną jedyną grupę Polaków. Jechali w przeciwną stronę niż my, nie wołali „ bonjour" i mieli polskie flagi przy sakwach. Rozmawiamy chwilę z Francuzami jadącymi z przyczepką i małym dzieckiem. Mówią, że śpią na dziko (co jest właściwie we Francji zabronione) na placach do pikników. My śpimy na campingu w La Boumerie. Kupujemy prąd (mają zwykłe gniazdka i nie potrzebujemy posiadać czy też wynająć przedłużki), więc możemy się naładować do syta, na wszystkich elektronicznych urządzeniach. Dają nam też sporą zniżkę dla rowerzystów robiących „Loire à vélo". Z okazji bliskości Nantes wypijamy do kolacji wino Gros-plant-du-pays-nantais czyli białe, bardzo wytrawne wino z tego rejonu Loary.
Bretania - kraina, której odrębność kulturową tworzy celtycka przeszłość. Specjalnością kuchni bretońskiej są ryby i wszelkiego rodzaju owoce morza oraz cieniutkie naleśniki.
W poniedziałek rano wjeżdżamy do Nantes. Bardzo mi się podoba wjeżdżanie do dużych miast po ścieżce rowerowej, która prowadzi nas jak po sznurku. Zwiedzamy katedrę w której pochowani zostali ostatni władcy niepodległej Bretanii Marguerite de Foix i Franciszek II. Ich renesansowy nagrobek z wizerunkami Siły, Opanowania, Skromności i Sprawiedliwości jest prawdę przepiękny. Wyjeżdżając z miasta długo szukamy jakiegoś sklepu spożywczego. Miał rację wczoraj ten młody Francuz mówiąc, że miejsce do spania na dziko jest chyba łatwiej znaleźć niż sklep. Małe, lokalne sklepy zostały w dużym stopniu zniszczone przez wielkie hipermarkety. Potem po drodze mijamy klika małych, klimatycznych restauracyjek dla okolicznych mieszkańców z daniem dnia w okolicach 10€, ale ponieważ już zrobiliśmy zakupy, więc się nie zatrzymujemy.
Déjeuner jemy nad brzegiem Loary. To już jest jej estuarium, więc widać wpływ oceanu na rzekę i łódki leżące na dnie podczas odpływu. Przejeżdżamy obok „maison dans la Loire", poruszającego, opuszczonego domu stojącego w nurtach Loary. To nie efekt jakiejś katastrofy, jak się nam w pierwszej chwili wydaje, lecz jeden z elementów projektu artystycznego „Estuarium Nantes – Saint- Nazaire", którego 28 dzieł znajduje się na całej długości ujścia Loary do Atlantyku.
W Coueron wsiadamy na prom, który przewozi nas na drugą stronę Loary. To wielki prom, mieszczący kilkanaście samochodów, kursuje co 20 minut i jest bezpłatny. Przejeżdżamy wzdłuż kanału Martinière wybudowanego w 1892. Niestety udaje nam się przegapić najbardziej dowcipne z dzieł Estuarium – „Misconceivable", czyli 9cio metrowy jacht „skaczący na główkę" do wody. Zbliżamy się do Saint- Nazaire, widać z daleka rafinerię ropy naftowej, a potem wielki most wantowy o długości ponad 3 kilometry – jeden z najdłuższych w Europie. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że można go pokonać autobusem, ale jest w nim tylko 6 miejsc dla rowerzystów i trzeba je rezerwować dzień wcześniej. Na szczęście przejazd rowerami nie jest zabroniony i na moście znajduje się pas dla rowerzystów. Więc go przejedziemy, choć oglądając go i czując siłę wiejącego po południu wiatru mamy trochę stracha.
Na razie zostawiamy z boku most i kierujemy się do wybrzeża Atlantyku, do którego zostało już tylko kilkadziesiąt metrów. Grupa 20+ oczywiście wysuwa się na prowadzenie i zdobywa Atlantyk jako pierwsza. Uczucie zwycięstwa - bezcenne!
Jedziemy wzdłuż nadbrzeża porośniętego piniami, mając szumiący ocean po prawej stronie. Jak tu pięknie! Ceny campingów oczywiście poszybowały w górę, camping w Saint-Brevin-les-Pin za 20€ jest najtańszym jaki poleciła nam informacja turystyczna.
Wtorek zaczynamy od śniadanka, podczas którego korzystamy ze stołów w recepcji campingu. Pain au chocolat i kawa w tak zwanych boules czyli sporych miskach - bo poranna kawa we Francji musi być duża - są podane na papierowych podkładkach z narysowanym szlakiem „Loire à vélo". Napawamy się naszym zwycięstwem. Ruszamy wzdłuż wybrzeża Atlantyku w kierunku naszego dzisiejszego wyzwania - wielkiego mostu wantowego nad Loarą. Wiatr ustał, a ocean się cofnął w odpływie. Jest cudownie cicho i spokojnie. Turyści uprawiają jogging na odsłoniętym dnie oceanu. Z wody wynurzył się również „oceaniczny wąż", dzieło z projektu Estuarium, który wygląda jak wyrzucony na brzeg szkielet potwora z Loch Ness.
Przed wjazdem na most chowamy wszystkie klapki, gatki, czy skarpetki, tradycyjnie suszące się na sakwach, ubieramy się tak żeby się już nie zatrzymywać w trakcie przejazdu i ruszamy. Most, wygląda niesłychanie. Nie dość że jest taki długi i tak wysoki, a rzeka pod nim taka potężna, to jeszcze zakręca w połowie. Ja nie mam odwagi na zdjęcia, ale grupa 20+ cyka zawzięcie. Zjazd jest równie emocjonujący, ale nim emocje zdążą opaść zbliżamy się już do kolejnej atrakcji: Port Atlantycki – to czwarty z kolei port Francji, najważniejszy na wybrzeżu Atlantyckim. Ścieżka prowadzi nas przez portowe zabudowania, silosy i ponad liniami kolejowymi, prosto na bazę podwodnych okrętów Port Saint-Nazaire. Ogromny, betonowy budynek, z wierzchu nadgryziony trochę zębem czasu był w czasie II wojny światowej drugą po Breście najlepiej ufortyfikowaną niemiecką bazą morską w zachodniej Europie. To w tym miejscu odbyła się słynna brytyjska Operacja Chariot, mająca na celu zniszczenie suchego doku Normandie, w tamtym czasie największego na świecie i jedynego na okupowanym atlantyckim wybrzeżu zdolnego pomieścić niemiecki pancernik "Tirpitz". Bazę można zwiedzać. W ofercie miedzy innymi wizyta w łodzi podwodnej i zwiedzanie transatlantyku. Trochę drogo i bez gratisów dla grupy 20+, więc z żalem nie wchodzimy, postanawiając zajrzeć po powrocie na ich stronę internetową.
Jedziemy wzdłuż przepięknego nadbrzeża, mijając rybackie domki na wysokich palach, palmy, restauracyjki i apartamentowce. W St. Marc zatrzymujemy się na déjeuner w restauracji, która serwuje pyszne dania z wok'a po 13€ i ruszamy dalej wzdłuż wybrzeża w kierunku słynnych plaż kurortu La Boule. Byliśmy tu kiedyś z mężem dwadzieścia kilka lat temu i zachowaliśmy w pamięci obiad zjedzony w restauracji tuż nad oceanem, złożony z słynnych bretońskich naleśników, kruchych i cieniutkich jak chusteczka, na które wtedy wydaliśmy fortunę. Chcemy więc to miejsce pokazać grupie 20+, ale nasze wspomnienie zderza się z rzeczywistością: tłumy plażowiczów przechodzących tam i z powrotem w poprzek naszej ścieżki ciągną za sobą płaczące dzieci, wiaderka, łopatki i dmuchane untensylia, najpewniej w kierunku klubów Myszki Miki rozsianych co kawałek na plaży. Plaża pogrodzona jest w poprzek kolorowymi płotami, na których wiszą reklamy Carrefoura, a przez całe nadbrzeże ciągną się kilkupiętrowe bloki w amerykańskim stylu. Nawet się nam nie chce zejść na brzeg zamoczyć nóg. Szybko wyjeżdżamy z La Boule ścieżką prowadzącą wśród pięknych willi. Nie wiem ile musieli by mi zapłacić żebym chciała tu spędzić wakacje. Śpimy na campingu w Le Pouligen, w cenie nadatlantyckiej 20€. Camping, mimo że sporo oddalony od wybrzeża, jest już prawie pełny. Zajmujemy jedno z ostatnich trzech miejsc, tuż obok stołów i boulodromu, czyli terenu do ulubionej francuskiej gry w boule, czy też jak kto woli petanque. Wieczorem jedziemy do portu w Le Pouligen, pełnego turystów, kramów z ciuchami, słodyczami i automatami do gier i siedzimy przez chwilę na szerokiej, zupełnie pustej plaży podziwiając światła nadbrzeżnych kurortów.
W środę już od rana na bulodromie już jest komplet graczy, wiec przy śniadaniu podziwiamy emocje jakie wzbudza gra w boule. Grają wszyscy, również dzieci i każdy na swój zestaw kul do gry. To jest niebywale popularna we Francji gra, a tereny do gry są obowiązkowym elementem wielu francuskich miast, zwłaszcza na południu kraju. Decydujemy się na zwiedzanie przez kolejne dwa dni Bretanii z campingu w Le Pouligen. Jazda bez sakw w pierwszej chwili wydaje się dziwna, a rower jakiś taki niestabilny. Jedziemy przez saliny, w których produkuje się sól z solanki pochodzącej z oceanu. Sól paruje w płytkich, oddzielonych grobelkami zbiornikach, z których każdy ma inny kolor. Saliny ciągną się na dużym obszarze, tworząc wspaniałą mozaikę kolorowych pól. Na każdym polu widnieje kopczyk białej soli, gdzieniegdzie stoją malownicze, drewniane taczki (obowiązkowo niebieskie lub zielone) oraz pracuje paludier grabiąc sól długą packą.
Dojeżdżamy też do muzeum „słonych błot" gdzie za12€ od głowy można przez dwie godziny poznawać proces produkcji soli i zawód paludiera. Zadawalamy się jedynie podziwianiem kolorowych pól z siodełek.
Na déjeuner zatrzymujemy się na wydmowym półwyspie Pen Bron, przyglądamy się jak podczas odpływu po piaszczystym dnie oceanu jeżdżą traktory pracując przy hodowli skorupiaków, zbieramy muszle i leniuchujemy przez chwilę na plaży. Na kawę jedziemy do portu w Piriac sur Mer, a potem wracamy ścieżką rowerową Vélocéane wiodącą obok tradycyjnych bretońskich kamiennych domów krytych słomą i zaskakujących domów – bunkrów z czasów drugiej wojny. Dojeżdżamy do średniowiecznego miasta Guérande. Miasto wygląda jak zastygłe w czasie, ze swymi kompletnymi murami obronnymi, z sześcioma wieżami i czterema bramami, wiekowymi domostwami i kolegiatą Saint Aubin, której wielkość świadczy o tym jak bogate i ważne było to miasto w średniowieczu. Wszędzie wiszą flagi Bretanii. Wrażenie podróży w czasie pogłębia występująca na placu przed kolegiatą grupa ulicznych kuglarzy. Wydaje mi się, że jeszcze chwila i kat z toporem się znajdzie. Wieczorem wracamy na nasz camping, gdzie na bulodromie rozgrywki w petanque trwają aż do nocy.
Czwartek to nasz ostatni dzień nad oceanem. W rano w Le Pouligen zaglądamy na chwilę na plażę, na której podczas odpływu Francuzi całymi rodzinami szukają w morskim dnie jakiś skorupiaków na déjeuner. Wygląda to trochę tak, jakby nastał z powodu kryzysu czas wielkiego głodu. Wszyscy są bardzo profesjonalnie wyposażeni w grabki i specjalne koszyki do taszczenia zbiorów. Kucają w mule wśród łodzi i żaglówek, które odpływ pozostawił na dnie. Jedziemy wzdłuż wybrzeża w kierunku Croisic. W Batz-Sur-Mer podjeżdżamy pod wielki bunkier Grand Blockhaus, będący częścią wału atlantyckiego, systemu umocnień wzniesionych przez Niemców w czasie drugiej wojny. Dalsze wybrzeże jest skaliste, a odpływ odsłonił u jego podstawy niewielkie plaże i groty. Jest bardzo pięknie. Déjeuner jemy nad brzegiem oceanu czekając, aż przypływ zbliży się do klifowego brzegu, potem jadąc dalej wzdłuż „dzikiego" wybrzeża dojeżdżamy do megalitu „Pierre Longue", który wygląda jak pozostawiony tu na chwilę przez Obelixa (tego od Asterixa). W Croisic przy plaży stoi niebywała ilość rowerów. To portowe miasteczko jest końcową stacją dla pociągów, w które wsiadają rowerzyści wracający wzdłuż doliny Loary. Jedząc na deser bretońskie naleśniki z owocową konfiturą zaczynamy się lekko niepokoić czy na pewno zmieścimy się do tego pociągu z naszymi rowerami. Wracając wstępujemy na dworzec w Le Pouliguen i kupujemy bilety powrotne do Orleanu. Wyrwa w budżecie dość znaczna - 180€, mimo że rowery jadą za darmo
W piątek okazuje się, że nasze obawy były bezpodstawne. Jesteśmy jedynymi rowerzystami wsiadającymi na naszej stacyjce, a dla kilku pozostałych wsiadających na kolejnych stacjach miejsce też się znajduje. Rowery jadą w wydzielonej części wagonu, podwieszone za przednie koła. W Nantes trzeba się przesiąść, ale ta operacja również odbywa się bez przeszkód. Dalszą drogę rowery jadą już w oddzielnym wagonie, do którego po specjalnej rampie są wprowadzane przez obsługę pociągu. Nie musimy nawet zdejmować sakw. Dopiero w pociągu, patrząc przez okna widzimy jaką długą trasę przejechaliśmy. W sumie około 700km.
Po południu dojeżdżamy do Orleanu, zwiedzamy miasto, szukamy keszy i próbujemy rozmienić banknot 500 €, jaki kupiliśmy przed wyjazdem z Polski, w kantorze. Okazuje się, że jest z tym jakiś niebywały problem. W sklepach nikt go nie chce przyjąć, a w bankach wytrzeszczają na nas oczy i tłumaczą, że przecież oni nie mają gotówki. Dziwne te banki - nasze mają.
Wieczór i noc spędzamy u przyjaciół, którzy natychmiast zaczynają się nakręcać na wyprawę rowerową.
Wieczór i noc spędzamy u przyjaciół, którzy natychmiast zaczynają się nakręcać na wyprawę rowerową.
I znów Sologne.
Po leniwym sobotnim śniadaniu zbieramy się do ostatniego etapu naszej podróży. Skromne 40 kilometrów znów wzdłuż brzegów Loary, na której kołyszą się drewniane, płaskodenne łodzie z ożeglowaniem rejowym. Ich białe żagle na tle leniwie toczącej się Loary wyglądają jakby żywcem przeniesione z czasów Joanny D'Arc. Na déjeuner zatrzymujemy się na placu do pikników przy karolińskim oratorium w Germiny-des-Prés, będącym jednym z najstarszych kościołów we Francji. Wybudowany w 806 roku zachwyca mozaiką ze srebra i złota na kopule kaplicy oraz alabastrowymi szybami w oknach. Na tyłach oratorium umieszczone są oczywiście stoły do pikniku, stojaki rowerowe i pompa na wodę. Niespiesznie i niechętnie zbieramy się do pokonania ostatnich kilometrów naszej wyprawy. Jeszcze tylko miasteczko Saint Martin d'Abbat słynące z dziwacznych skrzynek na listy. Najbardziej podoba się nam taka, w której na przekazy pocztowe przewidziana jest skrzynka na zwykłej wysokości, natomiast część podpisana „rachunki" znajduje się cztery metry nad ziemią i można się do niej wspiąć tylko po długiej i połamanej drabinie. Na koniec kolarski sprint do znaku drogowego Bouzy-la-Forêt, który tradycyjnie wygrywa grupa 20+.
Szkoda, że to już koniec. Moglibyśmy tak jechać w nieskończoność.
Rok wyprawy: 2013
Dystans 750 km,
Nawigacja: nie była potrzebna, trasy są świetnie oznaczone.
Noclegi: campingi ~10-20 euro za noc. Zniżki dla rowerzystow robiących trasę La Loire á Vélo. We Francji nocowanie na dziko jest zabronione.
Posiłki: déjeuner w lokalnych restauracjach, cena za menu du jour składające się z entré i dania głównego lub dania głównego i deseru ~13-20 euro
Porady dotyczące posiłków, campingów i ogólnie wypraw we Francji http://mojevelo.blogspot.com/2020/05/francja-to-nasz-ukochany-rowerowy-kraj.html
Rowery: trzy rowery MBT i jeden trening
Sakwy: Crosso przód, tył i worek.
Przejazd: Le Pouligen - Orlean pociągiem TER, zniżka dla rowerzystów
Rezerwacja pociągów przez aplikację (choć raczej polecamy zakup na dworcu) https://www.omio.com/trains/nantes/orleans
Kalkulator tras rowerowych https://www.francevelotourisme.com/itineraire/gps
Trasa rowerowa La Loire à Vélo https://www.francevelotourisme.com/itineraire/la-loire-a-velo-eurovelo-6
Bardzo inspirująca opowieść! Mam nadzieję, że uda nam się w przyszłości kontynuować wyprawy do Francji, przejechać Bretanię i koniecznie odwiedzić Dolinę Loary! Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDzięki za relację. Pod wpływem nagłej decyzji wylądowałam z mężem i córką na szlaku wzdłuż Loary i szkoda, że wtedy nie znalazłam Twojego bloga. Nie byłabym aż tak zaskoczona godzinami otwarcia sklepów i zwyczajami w restauracjach:)
OdpowiedzUsuńMoja o wiele mniej wyczerpująca relacja na stronie https://historiezrowerem.blogspot.com/2018/03/dolina-loary-na-rowerze.html
Dziękuję za ten blog, będzie inspiracją💚
OdpowiedzUsuń