Przejdź do głównej zawartości

Berlin na rowerze, czyli „Czterej pancerni”, skoro nie można pojechać do Francji

To miała być wielka wyprawa. Planowana od miesięcy, wyczekana, wyrysowana na mapach, całorodzinna, wspólna. Setki kilometrów na francuskiej ziemi, cudowne pejzaże Normandii, rowerowy wiatr we włosach, sery, wino. Zarezerwowane noclegi i parking na samochód w Paryżu, zakupione bagażniki samochodowe, tak by zmieściło się aż pięć rowerów. Sakwy, namioty i cały sprzęt przeglądnięte i gotowe.
Ale plany popsuł nam mały pajęczak. Właściwie jeszcze dziecko - nimfa kleszcza wielkości ziarenka maku, która po kryjomu i niezauważalnie wczepiła się w skórę Filara Naszej Rodziny, sprzedając mu bakterię borrelia burgdorferi wraz z kompletem innych odkleszczowych niechcianych gości. Nawet dokładnie nie wiemy, gdzie to się stało? Może podczas któregoś z naszych rowerowych wypadów? Kleszcze polują na swoje ofiary w trawach i z łatwością można je złapać jeżdżąc po lasach, siadając na trawie czy wchodząc w zarośla za potrzebą.  Początkowo wydawało się, że zarażenie naszego Filara nie wpłynie na zmianę naszych wakacyjnych planów. Kleszcz ukąsił go jesienią, do wyprawy było ponad dziesięć miesięcy, a teoria mówi, że boreliozę leczy się przez miesiąc.  Tylko, że to niestety tylko teoria. Praktyka okazała się znacznie bardziej skomplikowana, trudna i kosztowna. Filar łykał kolejne zestawy antybiotyków, miesiące mijały a choroba, choć trochę przetrzebiona, nadal utrzymywała się na zajętych przez siebie pozycjach, co raz to przynosząc nam chwile złudnego zwycięstwa,  a potem gorzkiej porażki. 
Z kolejnymi mijającymi miesiącami terapii i łykniętymi tabletkami coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że trzeba będzie w naszych wakacyjnych planach uwzględnić jeszcze jednego członka naszej ekipy rowerowej – Boreliozę.  Zaczęliśmy szukać opcji, która pozwoliłaby zrealizować choć częściowo nasze plany, ale równocześnie zapewniłaby wypoczynek i bezpieczeństwo leczącemu się Filarowi. Na wstępie ze względu na nasz dobrostan psychiczny odrzuciliśmy wszystkie siedliska kleszczy czyli rejony trawiaste i leśne, szukając miejsca wyasfaltowanego, z płaskimi, łatwymi trasami i dostępnym serwisem rowerowym. Skąd można by było szybko wrócić w razie potrzeby, gdzie nie będzie trzeba spać pod namiotem, a lekarstwa będzie można trzymać w chłodzie. 
Nasz wybór padł na Berlin. Gdyby nie borelioza, nikt by nas do tego miasta nawet wołami nie zaciągnął. Nasze dzieciństwo i wczesna młodość przypadła na czasy PRLu, wychowaliśmy się na „Czterech Pancernych” i „Kapitanie Klosie”. Nie mamy sentymentu do tego kraju, tych czasów ani do tej architektury, nie pasjonuje nas język ani kuchnia. Ostatecznie przekonała nas jednak do tego wyboru długoterminowa prognoza pogody, która gwarantowała nam w okolicach Berlina tydzień z idealną temperaturą i z brakiem opadów. Zarezerwowaliśmy więc hostel w Berlinie, który dysponował wewnętrznym parkingiem dla rowerów i darmowym parkingiem dla samochodu. Zabraliśmy sakwę pełną leków, rowery, troje dorosłych dzieci i pojechaliśmy.  



W pierwszej chwili zaskoczyła nas w Berlinie przestrzeń. Zniszczenia wojenne zmiotły z powierzchni ziemi znaczne obszary zabudowy, które zastąpiła socrealistyczna architektura. Mieliśmy jej próbkę tuż pod bokiem, ponieważ nasz hostel położony był obok Alei Karola Marksa, do 1961 roku zwanej Aleją Stalina, sztandarowej budowli wzorowanej na radzieckich rozwiązaniach architektonicznych. Socrealizm i jego ściśle określone zasady w planowaniu przestrzennym, monumentalizm, osiowość i symetria kompozycji, przestrzenie dla samochodów, dla pieszych, dla rowerzystów, oddzielone od siebie zieleńcami. Przesłanie ideologiczne tej architektury wylądowało co prawda na śmietniku historii, ale to co pozostało wygląda na tej alei jak spełnione marzenie rowerzysty. W pobliżu naszego hostelu można było zjeść berlińskie śniadanie w Café Sibylle  przenoszącej w dawną atmosferę paradnej alei Wschodniego Berlina i lat 60-tych. Zaczęliśmy chłonąć pomału to dziwne miasto i zachwycać się jego innością. Zaskoczył nas w Berlinie niebywale intensywny ruch rowerowy i odwrotnie proporcjonalny ruch samochodowy. Miasto ma około 700 kilometrów ścieżek rowerowych. Dziennie po ścieżkach porusza się po nich kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Większość ulic posiada wydzielone na jezdni pasy specjalnie dla rowerów, odrębne dla obu kierunków. Duże skrzyżowania posiadają oddzielną sygnalizację świetlną dla rowerzystów.  Na 70% ulic obowiązuje ograniczenie prędkości do 30 km/h, na wszystkich ulicach jednokierunkowych dozwolony jest ruch rowerowy pod prąd. Co ciekawe kierowcy są bardzo pozytywnie nastawieni do rowerzystów i bez problemu ustępują im pierwszeństwa. Jest ich mało i nie stoją w korkach więc pewnie stąd ten ich spokój. Lub też po prostu na co dzień sami są rowerzystami i tyko jakaś niezwykła konieczność zmusiła ich do niechętnego skorzystania z samochodu właśnie tego dnia. W końcu w Berlinie na 1000 mieszkańców przypada ponad 700 rowerów. Tak więc po mieście i jego okolicach jeździło nam się wyjątkowo bezpiecznie i wygodnie.
Nasze pierwsze rowerowe kroki skierowaliśmy w kierunku resztek Muru Berlińskiego, potem na Checkpoint Charlie czyli na jedno z najbardziej znanych przejść granicznych między NRD a Berlinem Zachodnim aż w końcu pojechaliśmy w kierunku Bramy Brandemburskiej. Przejazd rowerowy pod bramą wzbudził we mnie dreszcz emocji i myśli o tych mieszkańcach Belina Wschodniego, którzy nie doczekali jej otwarcia. Patrząc jak moje urodzone po 1990 roku dzieci śmigają na rowerach środkiem bramy myślę o Rolandzie Reaganie mówiącym tutaj „Panie Gorbaczow, niech pan otworzy tę bramę! Panie Gorbaczow, niech pan zburzy ten Mur” i niespodziewanie wilgotnieją mi oczy.  Nie przypuszczałam, że Berlin zgotuje mi aż takie emocje! Na obiad na aksamitną kartoflaną zupę z nutą majeranku zatrzymujemy się w  zaułku położonym przy brzegu rzeki Sprewy, w jednym z niewielu części miasta z odbudowaną przedwojenną architekturą a wieczorem podziwiamy futurystyczne Sony Center na Potsdamer Platz z gigantycznym szklanym dachem przypominającym namiot cyrkowy. Wracając do hostelu przejeżdżamy przez  Pomnik Pomordowanych Żydów upamiętniający Zagładę. Prowadzimy rowery wchodząc na  plac na którym stoi 2711 betonowych bloków reprezentujących strony Talmudu. Najwyższe bloki mają prawie 5 m. Terem się obniża, a my schodząc w dół pomiędzy blokami zagłębiamy się w przerażającą czerń…
Kolejne dni spędzamy trochę dalej od centrum miasta. Pierwszego dnia jedziemy do Poczdamu europejską trasą rowerową R1 zobaczyć „Most szpiegów” nad Hawelą, gdzie KGB i CIA wymieniało ujętych szpiegów. Po drodze mijamy ogromny pomnik żołnierzy radzieckich z figurą czerwonoarmisty, złotym godłem ZSRR i napisem cyrlicą chwalącym bohaterów poległych „za wolność i niepodległość Związku Radzieckiego". Obiad jemy w Poczdamie w uroczej dzielnicy holenderskiej zbudowanej w XVII wieku w typowym stylu holenderskim po to, by holenderscy rzemieślnicy, zaproszeni przez Fryderyka Wielkiego, mający pracować w kompleksie pałacowym Sansoussi, czuli się jak w Holandii. Odpoczywamy trochę nad brzegiem Heiliger See i wracamy korzystając z  S-Bahn - szybkiej kolei miejskiej, najstarszej w Niemczech będącej pierwowzorem klasycznej SKM na całym świecie. Bilet kosztuje 3 euro za rower kolejne 2. Do pociągu dostajemy się bez problemu, na dworcu są windy którymi można wywieźć rower na wyższy peron. Wagonie jest mnóstwo miejsca na rowery. Wysiadając w Berlinie przy okazji podziwiamy imponujący dworzec centralny Berlin Hauptbahnhof, drugi co do wielkości dworzec w Europie. A wieczorem podjeżdżamy jeszcze pod Parlament obejrzeć multimedialną projekcję o współczesnej historii Niemiec wyświetlaną na ścianach budynku.

Kolejny dzień jedziemy w kierunku wschodnim nad Müggelsee największe jezioro w Berlinie. Towarzyszą nam klimaty z PRLu: zaniedbane przedmieścia, NRDowskie bloki. W tej części Berlina wyjątkowo mocno czujemy nie tylko lata socjalizmu, ale również trudny okres po zjednoczeniu: zadłużenie miasta, wysokie bezrobocie, niski wzrost gospodarczy. Nad samym jeziorem dla odmiany stoją przepiękne wille z ogrodami dochodzącymi do samego jeziora. Coś nam się wydaje, że te wille nie były własnością przeciętnych mieszkańców NRD. Wracamy znów S-Bahnem rzucając jeszcze okiem przed snem na budynek Muzeum Techniki, nad dachem którego dramatycznie zawisł  samolot typu C47 Skytrain - jeden z rodzynkowych bombowców, które w latach 1948 i 1949 podczas blokady Berlina Zachodniego zaopatrywały miasto w żywność.
Na szczęście Filar czuje się całkiem nieźle i jest w stanie przejeżdżać dziennie około 50-60 kilometrów więc na następny dzień planujemy pętlę. Rozpoczynamy od przygnębiającej ekspozycji w Muzeum Topografii Terroru znajdującym się w miejscu budynków, które w czasie nazistowskich Niemiec były siedzibami głównymi Gestapo i SS. Potem przejeżdżamy do Charlottenbourga największej zachowanej rezydencji Hohenzollernów w stolicy wzniesionej jako letnia siedziba pierwszej królowej Prus, Zofii Karoliny. Pałac najpierw został zbombardowany przez aliantów a potem przez nich niechętnie odbudowany i jak wiele innych odbudowanych miejsc niestety nie osiągnął poziomu pierwowzoru, tracąc po drodze historyczną patynę i ducha. Wypijamy w pałacowych ogrodach kawę i kierujemy się pod stadion olimpijski, który był pierwszym i właściwie jedynym zrealizowanym elementem „planu Germania” przebudowy Berlina pod nazistowskim przewodnictwem. Była to część wizji Adolfa Hitlera dotycząca przyszłych Niemiec po spodziewanym zwycięstwie w II wojnie światowej.  Mijamy szybko ponury, monumentalny stadion i kierujemy się na trasę rowerową Berlin – Kopenhaga, która przywiedzie nas z powrotem do centrum. Ta część trasy  biegnie uroczymi zielonymi terenami na obrzeżach ogródków działkowych w bliskim sąsiedztwie lotniska Tempel. Z otchłani pamięci przywołuję historię grupki krakowskiej młodzieży, w tym córki pisarki Doroty Terakowskiej, którzy właśnie na to lotnisko usiłowali w 1980 roku porwać samolot z Balic by poprosić o azyl. Opowiadając o tym dzieciom myślę o tym jak bardzo współczesna młodzież różni się od tej z moich czasów.

Dzień kończymy swingową potańcówką w barze nad jednym z kanałów nad Sprewą. Gdyby nie towarzysząca nam borelioza chętnie byśmy sobie z Filarem zatańczyli, ale tak to tylko podziwiamy stanowiących większość tancerzy dużo starszych od nas Berlińczyków, jak bawią się nie przejmując się zupełnie swoim wiekiem.  Wracając do hostelu, w parku niedaleko pomnika komunistycznych ideologów Karola Marksa i Fryderyka Engelsa spotkamy grupę pasących się królików! To słynne króliki z filmu „Królik po berlińsku”, które przez 28 lat nie niepokojone rozmnażały się w strefie śmierci Muru Berlińskiego. Jak widać po upadku muru ułożyły sobie życie. Leniwie skubią trawnik zupełnie nie zważając na przejeżdżających obok rowerzystów i samochody. Już naprawdę nie wiem sama co bardziej mnie zadziwia czy obecność w środku miasta tych zwierząt w takiej ilości czy też obecność pomnika "praojców dyktatury komunistycznej".
Berlin okazał się być fascynującym miastem, w którym trudna historia przeplata się z dynamiczną i obiecującą  przyszłością. Kochającym swoich rowerzystów. Chętnie wrócimy do Niemiec na rowery jeszcze raz, już bez boreliozy.
Rok:2014





Komentarze

Popularne posty z tego bloga

La Voie Bleue z Nancy do Lyonu, czyli „W stronę słońca”

Okropnie zimny lipiec 2023 roku zmusza nas do zmiany planów i porzucenia planów zdobycia Ardenów. Od dwóch tygodni nieustannie sprawdzamy prognozy pogody i staramy się ustalić trasę wyprawy, która omijałaby ogromne niże z deszczem i chłodem pędzące od Atlantyku przez Europę. Ostateczną decyzję podejmujemy już będąc w Nancy. Nie chce nam się tak marznąć i moknąć, Ardeny będą musiały jednak poczekać. Decydujemy się na jazdę na południe, w stronę słońca czyli trasą rowerową La Voie Bleue, biegnącą od granicy z Luksemburgiem do Lyonu wzdłuż doliny Mozeli, kanału Wogezów i doliny Saony, przez prawie 700 km. Jej pierwsze 100 kilometrów zrobiliśmy już podczas wyprawy Normandia, Belgia, Luksemburg czyli „Jeszcze dalej niż na północ”  i nie będziemy się powtarzać. S tartujemy z bardzo przyjaznego rowerzystom hotelu B&B, gdzie na strzeżonym i darmowym parkingu zostawiamy samochód.  Samo Nancy zaskakuje nas swoją historią związaną z wygnanym z Polski królem Stanisławem Leszczyńskim. Wygnaniec

Prowincja, czyli miejsca, których nie możecie przegapić.

Czego nie można przegapić będąc na wyprawie we Francji? Może być dla wielu zaskoczeniem, ale wcale nie chodzi o wieżę Eiffela, piramidę w Louvre, czy Mona Lisę. Miejsca, do których absolutnie trzeba zaglądnąć, nawet jeśli zboczy się trochę ze swojej trasy, w których koniecznie należy się zatrzymać na mały aperitif, digestif, obiad lub po prostu kawę, to miasteczka z marką Pètit Cités de Caractère ®,  (Male miasteczka z charakterem) oraz wsie z marką Les Plus Beux Villages de France ®  (Najpiękniejsze francuskie wsie). Odwiedzając Pètit Cités de Caractère zawsze czujemy się jakby maszyna czasu przeniosła nas setki lat w przeszłość, do czasów ich największej świetności. Bo marka Pètit Cités de Caractère jest projektem, w którym biorą udział miasteczka będące niegdyś centrami administracyjnymi, politycznymi, religijnymi, handlowymi, czy wojskowymi. Po rewolucji administracyjnej i przemysłowej we Francji ich znaczenie upadło i zaczęły się wyludniać, ale ich architektura wciąż świadczy o ic

Wiślana Trasa Rowerowa czyli „Polskie Drogi”

Zawsze marzyło nam się rozpoczęcie wyprawy za progiem domu. Bo jednak przejazd z rowerami do trasy położonej we Francji i powrót zajmowały nam co roku 3-4 dni. Zmarnowanych dni, wyciętych z niedługiego w końcu urlopu, które mijały na wielogodzinnym połykaniu kolejnych kilometrów autostrad. Tym razem trochę Covid, a trochę zimna i wietrzna pogoda zapowiadana na lato 2021 dla północnej Francji zmusiły nas do realizacji tego marzenia. Ogromnie żal nam było francuskich smaczków, krajobrazów, restauracyjek i pogawędek z lokalsami, ale możliwość naciśnięcia na pedały jeszcze tego samego dnia kiedy zakończyliśmy pracę, wynagrodziła nam ten żal wielokrotnie.  Wiślana Trasa Rowerowa, na którą się zdecydowaliśmy, jednocześnie pociągała i odpychała nas już od dłuższego czasu. Odpychała głównie z tego powodu, iż trasa ta nie jest w całości zrealizowana i nie wiadomo było czego się po drodze będzie można spodziewać.  Zaplanowanie 950 kilometrowej trasy po WTR od Krakowa, gdzie mieszkamy, do Gdańska